poniedziałek, 19 lipca 2010

Powrót do domu

Wczoraj (w sobotę) dowiedziałem się przez telefon, że Agnieszka ze Sławkiem i Bartek zakończyli już podróż, są w domu. My jesteśmy w Gdańsku, Bałtyk objechany ale trzeba jeszcze wrócić do Krakowa. Rano zamieściłem na 3 forach posta o potrzebie pomocy z oponą w niedzielę. Po około 3 godzinach dostałem od kogoś (dzięki Ci kimkolwiek jesteś) smsa z namiarem na firmę i człowieka, który ponoć jeśli jest w domu pomoże w wolny dzień. Okazało się, że to całkiem niedaleko od Grzena i facet jak najbardziej jest chętny do pomocy. Doładowaliśmy do koła powietrza kompresorkiem (w nocy zeszło) i pojechałem do serwisu. Miał akurat używaną oponę w odpowiednim rozmiarze z jeszcze akceptowalnym bieżnikiem. Oddał ją za 40 zł, wymiana 60. Jak na interwencję w wolny dzień muszą przyznać, że tanio się skończyło. 

W trakcie wymiany pojechałem z Grzenem na cruiserze po kasę do bankomatu. Pierwszy raz jako plecaczek. Stres był :) .
Po smacznym obiadku około 16 ruszyliśmy w kierunku Krakowa. Po drodze jak to w Polsce, korki, dziury, oszołomy itp.
Zrobiło się ciemno, po drodze sporo deszczu. Po kilku krótkich postojach i przejechaniu najdłuższego dziennego dystansu tej wyprawy (ok. 600 km) po 2 w nocy dojechaliśmy do Krakowa.
W następnym poście postaram się krótko podsumować parametry podróży.

sobota, 17 lipca 2010

Dzień 15 - Polskie szykany

Pobudka dla mnie w łóżku przebiegała dość leniwie. Monika rano wymknęła się na plażę żeby zażyć kolejnej morskiej kąpieli. Zjedliśmy jeszcze śniadanie z rodzinką i dość późno, bo przed 11 ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku mierzei wiślanej - celu na domknięcie bałtyckiej pętli. Powietrze było gęste. Na niebie w oddali widać było czarne chmury. Groźba deszczu i burzy był wyraźna. W Kołobrzegu korki, korki i korki. Objeżdżaliśmy jak się dało bokami. Chwilami dopadały nas pierwsze krople deszczu. Udawało nam się jeszcze przed nimi uciekać. Po minięciu Kołobrzegu jechaliśmy na granicy jakiegoś żywiołu. Wyraźnie zarysowana na niebie granica gęstych, grubych, czarnych chmur zbliżała się szybko i zaczęła zagarniać nas w swoje macki. Oceniłem, że już nie uda nam się przed tym umknąć. Zaczynało padać. Przyglądałem się po drodze wiatom na przystankach autobusowych. Były już zapełnione rowerzystami. Rzut oka na mapę w nawigacji, blisko następna wioska. Postanowiłem jechać aż do następnego przystanku i schować się na wszelki wypadek pod daszkiem bo pioruny pojawiały się coraz częściej i większe. I nagle jak światełko w tunelu z oddali dojrzeliśmy pylon stacji BP. I jak cytat z seksmisji pomyślałem - uratowani, uratowani jesteśmy ! :)
I dosłownie tak było choć jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Gdy wjeżdżaliśmy na stację pod dach ulewa zaczęła się na dobre. Z nieba woda zaczęła się lać jak z wiadra. Zerwał się bardzo silny wiatr, do tego po chwili zaczęło sypać lodowymi kulkami. Dawno już nie widziałem gradu. Mieliśmy sporo szczęścia, że tu dotarliśmy na czas, biorąc pod uwagę te wszystkie korki po drodze. Spotkaliśmy na stacji sympatycznego człowieka. Nie pamiętam niestety imienia. Podróżował wybrzeżem na rowerze. W dwa tygodnie czy nawet mniej, ze Świnoujścia na Hel i z powrotem. Pochwalił się że wydał do tej pory mniej niż 100 zł.
Gdy niebo nad nami się trochę wypogodziło i deszcz przestał padać ruszyliśmy dalej. To co zobaczyliśmy kawałek dalej na drodze wzbudziło w nas przerażenie. Na odcinku kilku kilometrów droga zasypana była sporymi gałęziami i całymi drzewami. Wiatr był wcześniej tak silny, że powalił wiele sporych rozmiarów drzew. Strach pomyśleć co mógłby zrobić z naszym motocyklem i nami gdybyśmy nie zatrzymali się na tej ostatniej przed tym odcinkiem stacji benzynowej. Droga znów była zakorkowana, tym razem dlatego, że samochody musiały kluczyć slalomem między powalonymi drzewami i konarami.
Kilka zdjęć tej sytuacji. Największych połamanych drzew nie mamy niestety na zdjęciach. Chyba nie oddają też w pełni tego co widzieliśmy:



Skręciłem przy pierwszej okazji w bok żeby objechać ten odcinek okolicznymi wioskami. Po drodze widoki jak po bitwie. Ludzie wylegli z domów aby oceniać straty. Widzieliśmy drzewa zwalone na dachy, linie energetyczne. Pozrywane kable telefoniczne i prądowe. Dało nam to pogląd na jakiej krawędzi balansuje się czasem podróżując motocyklem i jak bezradni jesteśmy wobec sił natury. Tak jakby coś nie chciało nam pozwolić na dokończenie tej bałtyckiej pętli. Co może nas jeszcze spotkać? Po drodze było jeszcze kilka postojów głównie z powodu deszczu i burz. W lekkim deszczu przejechaliśmy przez Gdańsk i dojechaliśmy do drewnianego mostu na wyspę sobieszewską. Potem do promu. Tym razem dotarliśmy do promu ciut za późno, właśnie odpływał. Kilkanaście minut w deszczu czekaliśmy na jego powrót. Wjechaliśmy na prom. Sporo czasu minęło zanim prom, pchany przez niewielki stateczek - holownik, ruszył na drugą stronę. W trakcie przeprawy podszedł do nas jakiś chłopak i pokazał na tylne koło. I tak dopadła nas kolejna szykana tego dnia. Flak, kapeć, guma, pana czy jak tam jeszcze w różnych regionach można nazwać tą sytuację. Akurat teraz ?! Ciemno, pada deszcz, my prawie na mierzei wiślanej. Co robić? Mamy ubezpieczenie OC z opcją Assistance. Telefon do Warty, może pomogą. Obiecali oddzwonić za 15 minut. Po ponad 40 minutach w końcu telefon. I co słyszę w słuchawce? Jak mawiał żołnierz na wyprawie: "nie dyrydy". Ponoć nikt nie chce przyjąć zlecenia o tej porze w tym rejonie. Jakbyśmy byli na końcu świata. Znalazłem uszkodzenie na oponie. Pięcio milimetrowe rozdarcie. Pewnie to sprawka jednego z wystających łepków gwoździ na zwodzonym drewnianym moście, a że opona była już w kiepskim stanie i bardzo cienka po tysiącach kilometrów na skandynawskich drogach to o uszkodzenie nie było trudno. Mieliśmy ze sobą butelkę pianki do uszczelniania i pompowania opon. Poszła w ruch. Próbna przejażdżka, wyglądało na to że będzie dobrze. Nie wiadomo jak długo wytrzyma. Ale tego dnia już dalej nie jedziemy. Zadzwoniłem do Grzena, poprosić o poratowanie noclegiem. Zlitował się nad nami i chwała mu za to bo musiał z żonką wrócić do domu z nad jeziora 40 km. Tą noc spędzimy u nich w mieszkaniu. Mamy spory dług wdzięczności.

Dzień 14 - polskie wybrzeże i polskie drogi

Zebraliśmy się dość wcześnie bo poproszono nas żeby zwinąć namiot przed 8. Jechaliśmy bocznymi niemieckimi drogami do Świnoujścia. Jechało się dość wygodnie ale w upale. Świnoujście zaskoczyło nas znienacka znakiem przy drodze. Obowiązkowa fotka przy tablicy - Rzeczpospolita Polska.


Na drodze dojazdowej do promu przywitała nas spora kolejka samochodów. Ale jak to na motocyklu boczkiem, boczkiem pod sam prom :) Pewnie przeklinano nas w wielu puszkach. Prom już stał i był prawie cały załadowany. Na szczęście obsługa promu pozwoliła nam wjechać. Motocykl to wszędzie się upchnie :). Znów przeprawa promowa poszła sprawnie i za darmo. Piszę znów bo wcześniej korzystaliśmy z podobnego promu w Szwecji. Trasa wzdłuż polskiego wybrzeża przez turystyczne miasteczka to prawdziwa męczarnia. Zapomnieliśmy już w jak złym stanie mogą być drogi i jakie mogą być na drogach korki. Naszym celem na ten dzień było Grzybowo gdzie spędza urlop brat Moniki z żoną i dzieckiem. Prysznic, wizyta na plaży, grill, piwko i spanie w łóżku, ciekawa odmiana po dwóch tygodniach. Agnieszka, Sławek i Bartek nocują gdzieś w okolicach Szczecina.

czwartek, 15 lipca 2010

Dzień 13 - rozjazd na boki

Poranek przywitał nas deszczem. Ale odczekaliśmy trochę i znów dane nam było ruszać na sucho. Dojechaliśmy do Malmo, a właściwie minęliśmy obwodnicą. Przed wjazdem na most odczekaliśmy chwilę pod dachem aż ustanie mały przelotny deszcz. Trzeba przyznać, że most łączący Szwecję z Danią robi wrażenie. Prawie 8 km jazdy wysoko nad powierzchnią morza z kraju do kraju. Potem kawałek sztucznej wyspy i wjazd do tunelu pod kolejnym fragmentem. Też był imponujący. Długi zjazd w dół potem wspinaczka pod górkę. Człowiek czuje się przy takich budowlach malutki i bezbronny :)











Wjechaliśmy do centrum Kopenhagi żeby pomacać po cyckach ichniejszą syrenę i tu tzw zonk. Syreny niet. Pojechała do Shanghaju na wystawę. W jej miejsce stanął telebim na którym wyświetlany był obraz z wystawy. No to foty na tle ekranu i tyle.






W Kopenhadze nasza trasa się rozdzieliła. Dorplasy i żołniesz nawijają lądem przez Danię i Niemcy, a my (kaem i emma) w dół do Gedser i stamtąd promem kawałek (50 km) do Rostock. W ten sposób zaoszczędzimy jeden dzień i ok. 500 km. Jeden z powodów to kiepski stan naszej tylnej opony, a drugi to plan domknięcia do soboty pętli bałtyckiej wzdłuż polskiego wybrzeża. Zaczniemy jutro od Świnoujścia szlakiem latarni morskich. Podczas pożegnania Bartek oznajmił, że jego żart, który miał być odwetem za moje liczne żarty robione podczas całej wyprawy, polegał na tym, że nic nie zrobił. Ja się miałem tylko nad tym głowić. W sumie trzeba przyznać , że w ramach odwetu pomysł dobry, trochę przetrzymany ale ok. Nerwy mnie poniosły dzień wcześniej ze zmęczenia. Całą wspólną wyprawę i czas spędzony razem oceniamy jak najbardziej pozytywnie. Raczej każdy z nas miał jakiś gorszy dzień ale ogólnie było naprawdę w porządku. Z rodziną nie wytrzymałbym chyba 2 tygodni a tu nie było problemu :) 

Po pożegnaniu Monika i Ja pojeździliśmy jeszcze chwilę po centrum Kopenhagi. Miasto bardzo nam się podoba. Fajny żeglarski klimat. Przyjazne kierowcom, wszędzie można wjechać, a ruch mały. Pewnie dlatego, że większość mieszkańców porusza się na co dzień rowerami. Tych wszędzie tu pełno.







Dla nas ten dzień skończył się gdzieś kilkadziesiąt kilometrów za Rostock na trawie jakiejś niemieckiej mariny. Dorplasy raportowały w smsie, że śpią w Danii przed granicą z Niemcami i piją już normalne piwko 5 procentowe :)  

środa, 14 lipca 2010

Dzień 12

Droga wzdłuż jeziora początkowo była dość ciekawa. Droga wiła się wśród brązowych skał. Czasem odsłaniał się widok na jezioro. Jest spore. Nasze Śniardwy przy nim są jak mały staw. 





Dorplas i żołnierz byli zadowoleni z jazdy, ja powiem szczerze byłem dziś wykończony. Te 11 dni jazdy dały dziś o sobie znać. Dziś po przejechaniu prawie 500 km prędkość w granicach setki wydawała mi się zbyt duża. Czułem jakbym już przysypiał na motorze. Skrzynki pocztowe stojące przy drodze zaczęły mnie straszyć. Nie pomagała mi też myśl o tym co żołnierz oznajmił mi dziś w czasie jazdy. Chwalił się że zmalował przy mojej maszynie jakiś dowcip, ale nie chciał powiedzieć co. Przy tym zmęczeniu dodatkowo mnie to stresowało. Głównie z powodu mojego zmęczenia około 80 km przed Malmo zatrzymaliśmy się na nocleg. Miejsce przy kolejnym małym jeziorku. Jest tu mały, drewniany pomost, woda płytka. Do pomostu przywiązany jest termometr zanurzony w wodzie. Wg jego wskazań woda ma temperaturę 28 stopni. Wszyscy oprócz żołnierza skorzystali z kąpieli. On pomoczył się wcześniej w jeziorze Vattern. Po zmroku, bo tu już jest zmrok, osaczają znów komary. Off w ruch i wkrótce potem do namiotów i dobranoc.


wtorek, 13 lipca 2010

Dzień 11 - Szwecja w dwóch obliczach

Rano znów słońce. Mieliśmy za mało wody, wystarczyło tylko na kawę. Ruszyliśmy dalej autostradą. Był silny wiatr. Dał popalić. Jazda była męcząca i nudna. Minęliśmy Sztokholm, zatrzymaliśmy się na tankowanie i dłuższy odpoczynek po walce z wiatrem. Spotkaliśmy polaka z Pawłowic mieszkającego w Szwecji. Polecił nam drogę po północnej stronie jeziora Vattern. Podobno bajkowy krajobraz. Postanowiliśmy już teraz zjechać z autostrady i dojechać do jeziora bocznymi drogami. Okazało się to bardzo dobrym pomysłem. Nareszcie znów dało się poczuć klimat Szwecji i jazda była zdecydowanie ciekawsza i mniej męcząca. Zrobiliśmy jeszcze 130 km. W oddali było widać ciemne chmury postanowiliśmy więc zjechać z drogi i poszukać noclegu. Trafiliśmy nad niewielkie jezioro do jakiegoś miejsca z plażą, ubikacjami, boiskiem do siatkówki. Nie było tam jednak żywej duszy. Ponieważ było małe ryzyko deszczu w nocy, namioty stanęły nietypowo - pod dachem :) . Obóz widać na zdjęciu. Trasa przy jeziorze na środę. Sprawdzimy czy rodak nie przesadzał i opiszemy nasze wrazenia.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Dzień 9 cd i 10

Niedzielę spędziliśmy na plaży. Niektórzy trochę przesadzili ze słońcem. Sławek dorobił się czerwonych, pikących nóg do wysokości nogawek i czerwonego brzucha i zyskał nową okolicznościową ksywkę - spławik.
 








W poniedziałek ruszyliśmy dalej na południe Szwecji blisko wybrzeża. Niewiele się działo. Jedynie krajobraz się urozmaicił. Szwecja w tej części jest dość malownicza. Sporo górek wymieszanych z licznymi zatoczkami. Wysepki półwyspy pospinane mostami. Słowem fajnie. Temperatura dała nam dosłownie popalić, ponad 30 stopni w cieniu.
Po przejecjaniu około 400 km obóz powstał znów na dziko przy rzece niedaleko ujścia. Niestety komary były znów dużym problemem.
W nocy popadało ale wtorkowy ranek powitał nas znów słońcem.



niedziela, 11 lipca 2010

Dzień 9 - przerwa

Mała pomyłka w obliczeniach. Wczoraj zakończył się 8 dzień wyprawy. Dziś niedziela i postanowiliśmy zrobić sobie dzień przerwy od jazdy. Pogoda sprzyja plażowaniu.
Nie wspomniałem wcześniej to teraz napiszę, że luca odłączył się od nas w Rydze i pognał w kierunku Nord cap. Zdobył go już i wczoraj pobijając kolejne rekordy kilometrów i czasu jazdy minął nas w nocy. Jedzie w kierunku najbliższego promu do Polski. A my jak to na urlopie, spokojnie robimy po ok. 300 km dziennie. Jutro ruszymy dalej. Na Szwecję mamy 3 dni. Do tej pory pogoda nam sprzyja. Maszyny też nie sprawiły żadnego problemu. Luca w smsie pisał, że chyba rozlatuje mu się łańcuch. Poczekamy na kolejne informacje. Na koniec tego posta wspomnę jeszcze o alkoholu. W finlandii i Szwecji nie ma w sklepach niczego innego niż piwo. Wódki brak. W Szwecji najmocniejsze piwo ma 3,5 % alkoholu. Nieprzyjazne to warunki dla Polaka ;)

sobota, 10 lipca 2010

Dni 5-7

Z powodu braku czasu, prądu i często dostępu do internetu postanowiłem pisać tylko informacje o miejscach pobytu. Obszerniejsza relacja zjawi się po powrocie.
Po nocy nad fińską rzeką pojechaliśmy do wioski Mikołaja i przekroczyliśmy koło podbiegunowe. Zanocowaliśmy za kręgiem polarnych w obszarze białych nocy nad jeziorem. 

Następnego dnia w przydrożnym barze skosztowaliśmy poro, to po fińsku renifer. Nie wiem co na to powiedziałby kolega Mikołaj.
Kolejny dzień to przejazd do Szwecji i nocleg nad zatoczką bałtycką na terenie szweda Erica Johanssona.
Dziś nocujemy nad samym morzem na plaży w okolicach miasta Umea.












czwartek, 8 lipca 2010

Dzień 4: Helsinki - gdzieś za Jyvaskyle

Kolejny słoneczny poranek. Zaczynamy podejrzewać, że informacje o kiepskiej i deszczowej pogodzie w skandynawii to mit.
Postanowiliśmy nie jechać tego dnia wzdłuż morza tylko przejechać drogą między jeziorami i zanocować przy jednym z nich. Aby zmniejszyć monotonię tej trasy omijamy autostrady i nawijamy asfalt bocznych dróg. Trzeba zaznaczyć, że asfalt bardzo dobrej jakości. Wogóle drogi tu są bardzo dobrze utrzymane. Może dlatego, że ogólnie ruch jest tu znacznie mniejszy niż np w Polsce, a większość kierowców przestrzega ograniczeń prędkości i wolniutko podróżują przez swój mocno zalesiony kraj. Być może w obawie przed bliskim spotkaniem z reniferem czy łosiem. Znaków ostrzegających przed tymi zwierzętami jest tu mnóstwo, ale nam jak dotąd nie było dane się z nimi spotkać. Podobnie dużo jest tu fotoradarów, a np radiowozów policyjnych na drogach prawie wcale.
Ponieważ plan zakładał przejechanie około 300 km i nocleg nad jeziorem, po minięciu miasta Jyvaskyle skręciliśmy w gruntową dróżkę między drzewami i szczęśliwym trafem znaleźliśmy tam fajną trawiastą polankę z dostępem do jeziora.
Po posiłkach każdy zajął się tym czym lubi lub czym musi. Tak więc było pranie ubrań, pływanie w jeziorze, Monika czytała książkę, żołnierz rozwiesił między drzewami hamak, walka z komarami. Potem piwko i podjęcie decyzji o spaniu wynikające z godziny a nie z jasności nieba. Zdjęcie obozu zrobione około północy.