sobota, 17 lipca 2010

Dzień 15 - Polskie szykany

Pobudka dla mnie w łóżku przebiegała dość leniwie. Monika rano wymknęła się na plażę żeby zażyć kolejnej morskiej kąpieli. Zjedliśmy jeszcze śniadanie z rodzinką i dość późno, bo przed 11 ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku mierzei wiślanej - celu na domknięcie bałtyckiej pętli. Powietrze było gęste. Na niebie w oddali widać było czarne chmury. Groźba deszczu i burzy był wyraźna. W Kołobrzegu korki, korki i korki. Objeżdżaliśmy jak się dało bokami. Chwilami dopadały nas pierwsze krople deszczu. Udawało nam się jeszcze przed nimi uciekać. Po minięciu Kołobrzegu jechaliśmy na granicy jakiegoś żywiołu. Wyraźnie zarysowana na niebie granica gęstych, grubych, czarnych chmur zbliżała się szybko i zaczęła zagarniać nas w swoje macki. Oceniłem, że już nie uda nam się przed tym umknąć. Zaczynało padać. Przyglądałem się po drodze wiatom na przystankach autobusowych. Były już zapełnione rowerzystami. Rzut oka na mapę w nawigacji, blisko następna wioska. Postanowiłem jechać aż do następnego przystanku i schować się na wszelki wypadek pod daszkiem bo pioruny pojawiały się coraz częściej i większe. I nagle jak światełko w tunelu z oddali dojrzeliśmy pylon stacji BP. I jak cytat z seksmisji pomyślałem - uratowani, uratowani jesteśmy ! :)
I dosłownie tak było choć jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Gdy wjeżdżaliśmy na stację pod dach ulewa zaczęła się na dobre. Z nieba woda zaczęła się lać jak z wiadra. Zerwał się bardzo silny wiatr, do tego po chwili zaczęło sypać lodowymi kulkami. Dawno już nie widziałem gradu. Mieliśmy sporo szczęścia, że tu dotarliśmy na czas, biorąc pod uwagę te wszystkie korki po drodze. Spotkaliśmy na stacji sympatycznego człowieka. Nie pamiętam niestety imienia. Podróżował wybrzeżem na rowerze. W dwa tygodnie czy nawet mniej, ze Świnoujścia na Hel i z powrotem. Pochwalił się że wydał do tej pory mniej niż 100 zł.
Gdy niebo nad nami się trochę wypogodziło i deszcz przestał padać ruszyliśmy dalej. To co zobaczyliśmy kawałek dalej na drodze wzbudziło w nas przerażenie. Na odcinku kilku kilometrów droga zasypana była sporymi gałęziami i całymi drzewami. Wiatr był wcześniej tak silny, że powalił wiele sporych rozmiarów drzew. Strach pomyśleć co mógłby zrobić z naszym motocyklem i nami gdybyśmy nie zatrzymali się na tej ostatniej przed tym odcinkiem stacji benzynowej. Droga znów była zakorkowana, tym razem dlatego, że samochody musiały kluczyć slalomem między powalonymi drzewami i konarami.
Kilka zdjęć tej sytuacji. Największych połamanych drzew nie mamy niestety na zdjęciach. Chyba nie oddają też w pełni tego co widzieliśmy:



Skręciłem przy pierwszej okazji w bok żeby objechać ten odcinek okolicznymi wioskami. Po drodze widoki jak po bitwie. Ludzie wylegli z domów aby oceniać straty. Widzieliśmy drzewa zwalone na dachy, linie energetyczne. Pozrywane kable telefoniczne i prądowe. Dało nam to pogląd na jakiej krawędzi balansuje się czasem podróżując motocyklem i jak bezradni jesteśmy wobec sił natury. Tak jakby coś nie chciało nam pozwolić na dokończenie tej bałtyckiej pętli. Co może nas jeszcze spotkać? Po drodze było jeszcze kilka postojów głównie z powodu deszczu i burz. W lekkim deszczu przejechaliśmy przez Gdańsk i dojechaliśmy do drewnianego mostu na wyspę sobieszewską. Potem do promu. Tym razem dotarliśmy do promu ciut za późno, właśnie odpływał. Kilkanaście minut w deszczu czekaliśmy na jego powrót. Wjechaliśmy na prom. Sporo czasu minęło zanim prom, pchany przez niewielki stateczek - holownik, ruszył na drugą stronę. W trakcie przeprawy podszedł do nas jakiś chłopak i pokazał na tylne koło. I tak dopadła nas kolejna szykana tego dnia. Flak, kapeć, guma, pana czy jak tam jeszcze w różnych regionach można nazwać tą sytuację. Akurat teraz ?! Ciemno, pada deszcz, my prawie na mierzei wiślanej. Co robić? Mamy ubezpieczenie OC z opcją Assistance. Telefon do Warty, może pomogą. Obiecali oddzwonić za 15 minut. Po ponad 40 minutach w końcu telefon. I co słyszę w słuchawce? Jak mawiał żołnierz na wyprawie: "nie dyrydy". Ponoć nikt nie chce przyjąć zlecenia o tej porze w tym rejonie. Jakbyśmy byli na końcu świata. Znalazłem uszkodzenie na oponie. Pięcio milimetrowe rozdarcie. Pewnie to sprawka jednego z wystających łepków gwoździ na zwodzonym drewnianym moście, a że opona była już w kiepskim stanie i bardzo cienka po tysiącach kilometrów na skandynawskich drogach to o uszkodzenie nie było trudno. Mieliśmy ze sobą butelkę pianki do uszczelniania i pompowania opon. Poszła w ruch. Próbna przejażdżka, wyglądało na to że będzie dobrze. Nie wiadomo jak długo wytrzyma. Ale tego dnia już dalej nie jedziemy. Zadzwoniłem do Grzena, poprosić o poratowanie noclegiem. Zlitował się nad nami i chwała mu za to bo musiał z żonką wrócić do domu z nad jeziora 40 km. Tą noc spędzimy u nich w mieszkaniu. Mamy spory dług wdzięczności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz